Przypomnienie


    Poród, o ile tylko kobieta pozwoli sobie na to, jest stanem uwolnienia wewnętrznej, pierwotnej mocy kobiety. Jeśli chce ona rodzić naturalnie i świadomie, to ominie wszystkie przeszkody stojące na jej drodze. Ja czułam, że jestem w stanie błogosławionym i jeśli się tylko otworzę, proces narodzin popłynie naturalnie, niczym rzeka, bez konieczności ingerencji ze strony ludzkiej cywilizacji. Będzie to mój poród, a nie lekarzy, położnej, czy kogokolwiek innego. Tak jakbym miała stojące za mną rzesze moich matek, babek i prababek, szeptunek życia na ziemi.






Oto jaka opowieść płynie z mojego brzucha…:)
JEST TO BARDZIEJ IMPRESJA BEZ ŻADENEJ PRESJI POPRAWNOŚCI. DOPUŚCIŁAM WODZE WYOBRAŹNI...A RZEKA ZACZĘŁA PŁYNĄĆ

RZECZ JEST W INTENCJI PRZYPOMNIENIA, CZUJĘ BOWIEM MĄDROŚĆ RODZENIA MAMY ZAPISANĄ W NASZYCH CIAŁACH, A PORÓD JĄ TYLKO AKTYWUJE…NIE MOŻNA SIĘ JEJ NAUCZYĆ . NIE MOŻNA JĄ POSIĄŚĆ. JĄ SIĘ PO PROSTU MA. MAMY JĄ W SOBIE WSZYSCY, MOŻE BARDZIEJ LUB MNIEJ UŚWIADOMIONĄ… NAPRAWDĘ JEST ZAWARTA W NASZYCH KOMÓRKACH.

OTO TEKST KTÓRY NAPISAŁAM  KILKA DNI PO URODZENIU EMILKI.




PRZYPOMNIENIE

JA PRZYPOMNIEĆ SOBIE STARĄ WIEDZĘ ZAWARTĄ W MOICH KOŚCIACH, ŚCIĘGNACH, MIĘŚNIACH, UDACH, MIEDNICY? JAK WEJŚĆ W ODWIECZNY TANIEC NARODZIN? OTWÓRZ SIĘ, ZANURZ SIĘ W SKURCZACH, WSŁUCHAJ SIĘ W GŁOS MACICY. WITAJ RODZĄCY SIĘ CUD. WITAJ TO, CO NIEWIDZIALNE STAJĄCE SIĘ WIDZIALNYM. UPRAGNIONE, WYMARZONE, WYPOWIEDZIANE JUŻ CIELESNE. JEDNE Z CIAŁEM, JEDNE Z MYŚLAMI, JEDNE Z NATURĄ, JEDNE ZE MNĄ. JA KOBIETA. WCHODZĘ DO JASKINI PIERWSZEGO CZŁOWIEKA. ZAMYKAM OCZY. WOŁAM. KRZYCZĘ, PODCHODZĘ BLISKO OGNISTEGO WIRU RODZĄCEGO CUD – ESENCJĘ MIŁOŚCI. JESTEM ESENCJĄ MIŁOŚCI. DAJĘ ŻYCIE. WYDOBYWAM  Z UKRYCIA NAGOŚĆ, STWORZENIE, BEZBRONNOŚĆ, CZUŁOŚĆ, RADOŚĆ, SPOKÓJ, TAJEMNICĘ. SKURCZ PO SKURCZU WCHODZĘ W ŚWIĘTOŚĆ STWARZANIA. MÓJ BRZUCH, MOJE UDA, MOJE OTWIERAJĄCE SIĘ KROCZE, WILGOTNE OD WÓD PRZYCHODZĄCYCH NA PRZYWITANIE NOWEGO.
…JEST! MIĘCIUTKA CIEPŁA GŁÓWKA. MÓJ KRZYK Z TRZEWI WYPIERA RAMIONKA, BRZUSZEK I NÓŻKI. JEST DZIECIĄTKO W SREBRZYSTEJ MAZI NA MOICH KOLANACH, PRZY MOJEJ SKÓRZE. CZUJĘ WIELKĄ RADOŚĆ, MIŁOŚĆ, WDZIĘCZNOŚĆ. JEST TO. CO BYŁO UKRYTE. JEST W JASNOŚCI. CZUJĘ SIĘ OPROMIENONA JEJ CUDOWNOŚCIĄ. CUD, KTÓRY DOTYKAM, WIDZĘ, KOCHAM, CZUJĘ, SŁYSZĘ. OTWIERA OCZY, PATRZY NA OGIEŃ, NA TATĘ, NA MNIE. JESTEŚMY PO JANEJ STRONIE ŻYCIA. BEZPIECZNE, SZCZĘSLIWE, DUMNE, MOCNE SWOJĄ MIŁOŚCIĄ, SPOKOJNE. PRZED NAMI PRZESTRZEŃ MIŁOŚCI.


Przypomnienie.

Sklepienie wnętrza,
ożebrowane,
 witraże myśli wpuszczają światło smaku.
 Żółta czereśnia…



Wiersz dla córeczki – czerwiec 2007

Emilia
Żółta czereśnia
Jaśmin po prostu pachnie
Dźwięk harfy słodko brzmi
Twoja główka
Wzruszenie

Idę tropem wzruszenia, czereśni, miękkiej główki.

Czereśnię zasadził dla mnie dziadek w ogródku mojego dzieciństwa.
Siadywał na ławeczce przed altanką pod kopułą liści jabłoni. To drzewo dawało przyjemny, chłodny cień w upalane dni i nie pamiętam, aby wyrosły na nim jakieś owoce.
Na Mojej Czereśni – nazywam ją uroczyście - owoce pojawiły się dość szybko. Lubię czereśnie, szczególnie te ciemnoczerwone, cudownie słodkie i soczyste o delikatnych czarnych żyłkach pulsujących rozkoszną słodyczą, smakiem słońca w skwarze o zachodzie. Chłodem poranku i zapachem jaśminu, tęsknotą niezapominajek.
Dziadek zasadził żółtą czereśnię, która dopiero po kilku latach zaczęła wydawać pierwsze owoce, słodkie i zmysłowe, miękkie i jędrne. Gładkie, twarde, soczyste, zmysłowo przepołowione…
Wdrapywałam się na pierwsze mocne gałęzie, aby sięgnąć owocu rozkoszy. W tym samym czasie odkrywałam swoją rozkosz i tak jak czereśnia miałam wielkie plany urosnąć i mieć dużo cudownych owoców.
Moja obfitość łatwo wtopiła mi się w obraz czereśni.
 Jeszcze nie znałam swojego ciała, które wołało cicho, szeptem, bezgłośnie, bezsilnie: poznaj mnie! We mnie jest wiedza, życie, prawda, słodycz, cykle przebudzenia, olśnienia, tajemnica, macica, cud tworzenia, marzenia, krew przemiany, zmiany, ciało i krew, czerwień i biel. Tak wabiło mnie ciało, które wówczas przypisałam w urzędzie mężczyźnie i spisałam erotyczny cyrograf z patriarchatem. Jakkolwiek się to słowo pisze, nie wyszło mi to na dobre. Można powiedzieć: nieźle się na tym przejechałam. Choć próbowałam sprawę zatuszować. Przyklepać, ugłaskać, zapomnieć, to gdy tylko zanurzyłam się w rozkoszy, zanurkowałam w głąb przyjemności( lub błogiej esencji istnienia), natychmiast słyszałam skowyt mojej namiętności, nienasycenia. Ziemia pod stopami drżała z podniecenia, rozrywała lądy, na których stałam i próbowała mnie wchłonąć niby wieloryb tysiące małych rybek jednym kłapnięciem. Próbowałam  ,,dla przyzwoitości wpojonej mi tak przy okazji” zapomnieć. Ależ jak można tak po prostu zapomnieć.
 Można, jeśli się człowiek bardzo uprze.
 Nie można, jeśli jest się kobietą twórczą, stęsknioną siebie, chcącą siebie wyrazić.
 I błąkałam się w zawiłych uliczkach drobnych i większych kłamstewek na swój temat.
NIBY nie wiedziałam , o co chodzi. Wszyscy lepiej wiedzieli, tylko nie ja. Lekarze, pisarze, sklepikarze, położne ostrożne, terapeuci, tylko nie ja. Ja w ogóle nie byłam w tym ważna, nie istniałam dla siebie, dla innych. Zepchnęłam sama siebie na margines rzeczywistości i wybrałam próbowanie po omacku…

Co myśli kobieta na zdjęciu ( , które przyniosła na zajęcia z kreatywnego pisania niezwykła Danuta Dowjat)? – tak parę lat temu pisałam dając obraz siebie w wielkiej potrzebie bycia sobą pełną. Wybrałam zdjęcie, które wywołało we mnie obrazy z filmu ,, Pod osłoną nieba” ( THE SHELTERING SKY” Bertolucciego – para na krańcu świata , w Afryce , na pustyni, tuż po  wojnie – przedłużenie sielanki lat przedwojnia w kolonialnych barwach. Poza tym przestrzeń rozległa i piękna, prawdziwa egzotyka połączona intymnością i tęsknotami kochanków w cywilizacyjnym letargu.

<>

Taka pocztówka z tamtych czasów, z podróży do nikąd. Dokąd, do licha można dojść kiedy się jest odciętym od esencji swojej kobiecości. Wyrwanym z korzeniami jest się jak chwast. To istna dewastacja, spustoszenie. Zatem tułałam się po bezdrożach, pustkowiach, pustyniach z dala od oazy, z dala od wody i od zieleni, od bujnej swobody życia. Zamiast wyjść poza iluzoryczny horyzont ciasnych ograniczeń. Uciekinier, wielki tułacz. Czekałam na owego księcia, wszystkowiedzącego, ego, ,, tak zwaną łatwiznę”, na wystawienie certyfikatu ,, przyzwoitości” wpojonej w okresie dzieciństwa w komunie. Okazało się, że w moim wydaniu spotykam tylko ,,tak zwaną fatamorganę”. Fatamorganą mojego życia było fatalne, famme fatalne przekonanie, że można żyć udanie udając. Można sprzątać, gotować, kochać się z mężem, wychowywać dzieci, obchodzić święta udając, że pewne sprawy są marginalne, nieistotne, że można je poprzesuwać na boczne tory, powyrywać jak chwasty w ogrodzie. Można tak do pewnego momentu. Kiedy twoja kobiecość wyrwie ci się jak rwąca rzeka, jak tajfun namiętności, jak złocisty bąk ku pąkowi, jeśli czujesz tę siłę, to już nic nie jest takie jak dawniej. Już nic tak nie smakuje jak dawniej. Wszystko nabiera innego znaczenia, innego nasycenia, co innego mówi, szepcze, wskazuje. Jesteś otwarta na te znaki, na szepty, na krzyki, na wschody i zachody, na wiatr we włosach, na szelest liści i szum strumyka. Na sny, na to, co cię spotyka. To jest twoje i wiesz. Wiesz wszystko, co jest w tej chwili dla ciebie ważne. Wiesz i to cię prowadzi, naprowadza, delikatnie kieruje, zmysłowo muska. A ty idziesz, lekko uśmiechnięta, zamyślona i czujna, napełniasz się dźwiękami życia, twojego życia. Czujesz wdzięczność i spełnienie. Dziękujesz. Wszystko, co od tej pory robisz jest podziękowaniem, jest rytuałem przechodzenia, doświadczania, przyjmowania i dawania. To jest twoje życie, jak najbardziej naturalne w zgodzie z twoją innością, zgodną z esencją twojego życia. Wiesz gdzie iść, co robić. Wiesz, że oddychasz. Wiesz, że przyjmujesz do siebie życie. Życie przepływa przez ciebie, a ty patrzysz na to w zachwycie, zadziwieniu nad cudem tworzenia…

Wróćmy do czereśni i wzruszenia. One tam ciągle są. Rosną we mnie najprawdziwsze z prawdziwych. W papce myśli, jak grudki złota, drogocenny kruszec mojej duszy, gwiazda przewodniczka, cichy głos w środku. Czereśnia .


 Było to w okresie zimowym. Po  spotkaniu z Marią Bullock. Będąc na warsztatach o kobiecości prowadzonych przez Katarzynę Miller zamknęłam oczy i usłyszałam słowa, które zawiodły mnie pod wielką starą czereśnię. Było mi dobrze pod jej cieniem, jej sklepieniem. Czułam jak duże ma korzenie, jakie mocne i silne i jak głęboko zanurzone w ziemi. Czułam, że przez te korzenie spływa po gałęziach, liściach, przedostaje się do owoców, do kwiatów połączona z wiatrem, słońcem i wodą wielka, korzenna mądrość, mądrość ziemi matki, karmicielki, kochającej, czującej, starej.
Zanurzyłam się w swoją dziecięcość. Turlałam się po podłodze i wystawiałam do góry pupę, jak za dobrych czasów frywolnych, przedszkolnych. Wbijałam miarowo głowę w poduszkę, pupa górowała nad głową, krew spływała do głowy, a ja kołysałam się do przodu i do tyłu. W taki oto sposób mając sześć lat witałam swoją przyjaciółkę, która przyszła do mnie z pierwszą wizytą w sobotnie popołudnie. Czekałam na nią podekscytowana w tej pozycji. Potem bawiłyśmy się w czarownice, które latają na miotle z rudych piór do odkurzania obrazów.  

Czereśnia pojawiła się na moim rysunku, kiedy malowałam bezwiednie coś, co wypłynęło ze mnie po pracy z owym turlającym się po podłodze, wystawiającym do góry pupę ,,dzieckiem wewnętrznym”. Namalowałam gruby dobrze zakorzeniony pień drzewa. Z jednego pochylonego nad ziemią konaru zwisała biała czereśnia. Poczułam, że chcę domalować jej czerwone żyłki, a cienką czerwoną linię poprowadziłam przez konar do pnia, przez pień do dziupli, czerwonej szczeliny. W ten symboliczny sposób moja ręka prowadzona przez wyższą od mojego ,,zbytbezrozumnego ego” siłą pompowała we mnie życiową energię. Prowadziła świetliste linie zabarwione życiodajną krwią z centrum, ze środka czereśni do wnętrza dziupli. Tak to sobie rysowało coś we mnie, nadprzyrodzone coś, wielka kosmiczna siła rozsadzała racjonalne myślenie i wprowadzała w moją komórkę jajową kosmiczny porządek, kosmiczną precyzję, nadprzyrodzoną wielkość w to coś, co mi się śniło. Następował cud materializacji snów i marzeń o dziecięcej radości i swobodzie kreacji.
 Jeśli poczujesz w swoim brzuchu ową cudowną moc, nic nie jest w stanie cię powstrzymać, jeśli chcesz, jeśli się na to chcesz otworzyć i się otwierasz.
Rysunek białej czereśni na białej kartce okazał się niezwykłym dowodem nieprzewidywalnej mądrości ciała. Okazało się, że moje ciało wcześniej wiedziało, to czego ja dowiedziałam się dwa miesiące później. Kiedy to rysowałam białą czereśnię, coś we mnie już wiedziało i chciało kreować czereśnię. Mój umysł był nieświadomy, choć moje ciało doskonale wiedziało, że moja córka AEmilia gościła w moim wnętrzu. Otwierając się na swoje wewnętrzne dziecko, otworzyłam się na dziecko, które chciało wyłonić się z mojego łona.



Taką miałam przygodę z czereśnią i jak się okazało z własną córką Emilką oraz z własnym ciałem. Na tyle to niezwykłe odkrycie mądrości mnie poruszyło wewnętrznie, że potem łatwiej było mi podejmować decyzje związane z narodzinami Aemilki. Otworzyłam się na mądrość przejawiającą się w ciele, przez ciało, przez sny i marzenia. Okazało się, że są to obszary dziewicze mojej rzeczywistości. Nowe niezbadane lądy, gotowe przyjąć wędrowca pod swój dach. Czułam w powietrzu zapach warzonej strawy, ciepło ognia w kominie i gorące serca gospodarzy.

Oto horyzont, z którego wyjawia się moja opowieść. Historia życia z brzucha. Narodzenie człowieka z kobiety. Istota żyjąca, człowiek, ludzka istota czy boska? Narodzenie mojej córki z mojego brzucha.
 A tym czasem duża część mnie korzystała z darmowych, powszechnie używanych programów społecznych np.,, Będziesz w bólach rodziła 2005 ‘’. Związku z tym dawanie życia jawiło mi się jako bezmiar nieodgadnionych problemów i zgryzot. Nie mogłam dogadać się ze sobą, z mężem i resztą świata. Umościłam się w pozornie bezpiecznej bańce swoich bezużytecznych przekonań. Codziennie podpisywałam się na liście obecności w postkomunistycznej szkole życia. Swoją drogą jakie ,,misterne programy” człowiek jest w stanie przyjmować jako własne. Pielęgnować je, hodować na własnej piersi. Te programy, plastykowe wytwory umysłu. W stylu: Jestem taka zagubiona, lepsze znane piekło, niż nieznane niebo i dużo bezproduktywnego myślenia…Poczekam na rozwój wypadków. Jestem przecież taka mala. Jestem taka nieszczęśliwa i niepewna, ale pokryję to wszystko, uklepię, zasklepię w sobie. Opanowałam ów warsztat samooszukiwania się do perfekcji. Na zewnątrz przybiorę maskę, maseczki, mineczki, szmineczki i lecę, ale dokąd nie wiem… Potęga umysłu jest ogromna. Potęga iluzji, w którą wierzymy i nadajemy jej moc… potęga wielkiej dziury wyhodowanej na własnej piersi z dopiskiem: czy znajdzie się taki śmiałek, który ją zapełni? I znalazłam mojego osobistego, wiernego jelenia, którego wpuściłam w maliny i biedaka uczyniłam odpowiedzialnego za moje poczucie niespełnienia… sprytne? Kochający, widzący we mnie tę prawdziwą, piękną i kochaną mnie… a ja uciekającą na pustynię, czyniąca pustynią wszystkie najbujniejsze ogrody świata: te wiszące, te płożące się, te lawendowe, winogronowe, pigwowe, malinowe, brzoskwiniowe, czereśniowe, różane. W labiryncie mojej wewnętrznej krainy obfitości jest tylko jedna dobra droga, wiadomo która. Ona ją zna. Każda inna dróżka jest pułapką… zatem po labiryncie można poruszać się tylko z dobrą dla siebie intencją i być gotową na walkę na śmierć i życie. Jeśli pojawiłby się choć cień wątpliwości ukryty pod postacią najpiękniejszą, należy uciąć mu głowę i wrzucić w przepaść. Jeśli masz gotowość do miłości bezgranicznej, to masz gotowość do opanowania całkowitego swojej mocy. Mocy stwarzania i zabijania jeśli trzeba. Tylko ty decydujesz o swoim życiu. Tylko ty możesz się zdradzić, nikt inny tego nie zrobi za ciebie. Tylko ty możesz przejść labirynt i tylko ty możesz wrócić z labiryntu niosąc swój skarb. Nikt tego nie zrobi za ciebie. Możesz używać wszelkich sposobów, ale jedno jest pewne ty jesteś reżyserem dramatu. Ty powołujesz presonae dramatis. Zgódź się z tym. Zwolnij aktorów, zwolnij statystów twojego życia… już nie muszą udawać, odgrywać dla ciebie ról, przeżywać rozczarowań. Mogą być sobą, prawdziwi, piękni, wolni. Dalej dasz sobie radę sama, jeśli chcesz…

Tak sobie jednak dryfowałam po bezdrożach nie dając się zwieść. Pod żadnym pozorem nie wpuszczę obcych do środka, nie zaufam sobie, nie spojrzę w głąb siebie. Po co? Jeszcze coś by się zmieniło. Zatrzęsłyby się posady mojego świata. Czy mogę sobie na to pozwolić? Lepiej trzymać się rutyny, rutynki, totalnej kretynki…wszystko jest możliwe. Otóż mam to czego w głębi pragnę i na co sobie pozwalam. Dobrze, że sobie pozwalałam na pisanie z Danusią…


-------
Ćwiczenie z maskami. Zajęcia kreatywnego pisania z Danutą Dowjat. Kilka lat temu. Najpierw malowałyśmy maskę w środku i maskę na zewnątrz.


Moja maska w środku
Piękny, egzotyczny kwiat w kolorach gaugenowskich, pachnący nocnym mrokiem. Wargi mięsiste, dające wytchnienie, ulgę. Tęczowy nos wyczuwa zapach gwiazd, pomost z gwiazd do serca. Piękna aleja wysłana płatkami róż. Powieki z niezapominajek, białka z jaśminu. Sińce pod oczami w kolorze peonii, ukochanych kwiatów babci. Grzywka w strugach miodu. Stary dziadunio.

Maska na zewnątrz

 Ciotka klotka, rozklekotana, klekocząca jak bocianica w przelocie przez Indie. Cekiny, dźwięki metaliczne wokół ust, nosa i brwi. Mimika z japońskiego teatru, egzotyczna. Głośna, hałaśliwa, zbyt pozytywna i zbyt negatywna. Świnka z noskiem na kłódkę.




Zatem na początku mojego odmiennego stanu wszystko sobie było po staremu. Spotykały się we mnie jak widać różne nurty tej samej rzeczywistości, w chaosie, bezładzie, choć podejrzewam z jakąś przemyślaną strategią. Wikłałam się siłą rozpędu w różne sprawki, a tym czasem nowe czekało na uwagę i troskę.
 Czereśnia w moim wnętrzu zapuszczała korzenie. Powoli razem z moją czereśnią zaczynałam sobie przypominać, rozświetlać to , co było dla mnie najważniejsze.

 Myślałam początkowo o rodzeniu w szpitalu. W szpitalu przecież urodziłam poprzednie dwie córeczki Janinę i Anię.

Niebawem razem z czereśnią we mnie zaczęło kiełkować postanowienie, że na pewno tym razem chcę poznać położną przed porodem. Następnie przypomniała mi się cudowna opowieść Marii Bullock. Marii, która opowiadała o swoich doświadczeniach, o porodzie tak naturalnie i spokojnie. Jej słowa przepływały przeze mnie jak woda czysta prosto z ziemi, z jej źródła. Niosły światło, życie, błogostan, radość, budziły mnie i moje ciało i wołały: teraz jest czas twojej mocy, zaufaj. Zaufaj dziecku, zaufaj ciału, zaufaj światu. Kreuj, twórz, zobacz jak tworzysz swoje życie, jak życie tworzy się w tobie, idź za tym, to dobra droga. Zrodziło się wtedy we mnie pragnienie: chcę urodzić w dobry i piękny sposób. Dziękuję Marii za inspirację i za to, że chciała się podzielić z innymi swoimi doświadczeniami. Od pewnego momentu przypomniałam sobie o swoim marzeniu o pięknym i dobrym czasie narodzin. W moim przypadku zapragnęłam urodzić w ciszy i spokoju własnego domu. To marzenie zaczęło rosnąć, a ja zgodziłam się na to, żeby je zauważyć i za nim pójść. I wierzcie mi lub nie, nie było to dla mnie oczywiste, jasne i pewne. Gdybym wtedy, nie pamiętała opowieści Marii Bulock, być może nie miałabym siły, aby pójść za swoim marzeniem.

Po kilku latach, wracając do tamtych chwil widzę obraz siebie jako rzeki, która płynie coraz silniejszym nurtem. To spotkanie z Marią, musiało pokazać mi coś, co okazało się najgłębszym moim marzeniem. Mój brzuch zaburczał, wybrzuszał się zwołując do działania duszę i ciało, a świadomość i uważność dała im ciche przyzwolenie.


Nazywam się K A S I A

K olosalna zmiana
A absolutna pewność w głębi duszy
S olidne podstawy do radości
I dealne ciało do kochania
A aksamitny głos serca




Rosła sobie AEmilka  w moim brzuszku połączona ze mną, złączona miękką srebrzystą pępowiną z ciepłym, życiodajnym łożyskiem. Pływała sobie beztrosko w ciepłych moich wodach płodowych. Było jej przyjemnie, kiedy mi było przyjemnie. Przykro, kiedy mi było przykro.

Wraz z Emilką rosła we mnie tęsknota za pięknym, dobrym dla mnie i mojego dziecka porodem. Bardzo chciałam się do niego przygotować. Spotkałam się z położną w trzecim miesiącu mojego odmiennego stanu i zwierzyłam się z mojej potrzeby. Usłyszałam ,,wyrok”, że nie jest to jeszcze pora na przygotowania. Wcale nie ma co się przygotowywać, bo każda kobieta wie, jak się rodzi. Szkoda się teraz tym tematem dręczyć. Spotkamy się za kilka miesięcy, to porozmawiamy. Odechciało mi się po tym spotkaniu rozmawiać nawet z sobą samą, czar na moment prysł. Pogrążyłam się znowu w znanym stanie odcięcia się, zamknięcia na mądrość ciała, znowu maseczki, znowu szmineczki. Choć w środku skowyt i bunt. Trotyl umieszczony w gawrze, jeszcze niepodpalony.


To prawda. Wtedy ta wypowiedź odebrała mi motywacje do działania na kolejne dwa miesiące. Jak pomieszane we mnie było to, co prawdziwe, z tym co fałszywe. To, co ważne z tym co nieistotne. Przyzwoliłam sobie wtedy, żeby poczuć się zbitą z tropu. Przestałam myśleć o ćwiczeniach oddechowych, jodze i innych możliwościach. Jakoś mnie to przygnębiło, ale pokazało mi jasno coś bardzo ważnego.

 Teraz myślę, że po to się z tym zetknęłam, aby przyjrzeć się mojemu poprzedniemu porodowi i zdecydować jak chcę naprawdę rodzić. Silnie poczułam podczas tamtego spotkania, że mój ostatni poród w szpitalu był dla mnie upokarzający, żeby nie powiedzieć traumatyczny. Niby się do niego dobrze przygotowywałam. Szkoła rodzenia, ćwiczenia jogi dla kobiet w ciąży. Planowałam rodzić w wodzie (tak pięknie o tym mówiła jedna położna na spotkaniu w Fundacji Rodzić po Ludzku. Moja koleżanka napisała inspirujący artykuł, jak  w tym samym szpitalu  rodziła w wodzie.) Myślałam w swojej naiwności, że skoro szpital dodatkowo objęty jest akcją rodzić po ludzku, to mogę się oddać w ręce fachowców. Rodziłam tam 8 lat wcześniej pierwsze dziecko, Annę. Myślałam naiwnie, że zdając się na szpital będzie dobrze. W pewnym sensie było dobrze, bo Janina urodziła się zdrowa siłami natury. Dopiero po kilku latach wtedy na spotkaniu z położną poczułam, że zdając się na odpowiedzialność szpitala i położnej pozbawiłam się tego, co było najważniejsze. DOŚWIADCZENIA WŁASNEJ SATYSFAKCJI I z WŁASNEJ KREACJI NIKT MI NIE MÓGŁ WTEDY DAĆ, JEŚLI  SOBIE SAMA NA TO NIE PRZYZWOLIŁAM. Takie to proste, ale czy wtedy nie byłam na to widocznie gotowa? Jak ważne jest, aby kobieta była świadoma, umiała rozpoznać, co jej jest potrzebne, czego chce tak naprawdę, na co się naprawdę decyduje. Zdecydowałam się na szpital, ale w gruncie rzeczy nie była to przemyślana, do końca zaakceptowana decyzja. Tak wyszło. Bez głębszej refleksji. Zwyczajowo. Gdyby to była moja przemyślana decyzja, taka, którą czuję w brzuchu, inaczej wspominałabym poród.
Bardzo się wtedy denerwowałam i przeżywałam smutną historię depresji przed i po porodzie jaka się pojawiła w bliskim polu rodzinnym. Słuchając nie swoich zmartwień nie potrzebnie dla mnie i dla Janinki wpuszczałam w siebie barwy beznadziei. Zamiast szukać ugruntowania w sobie, odsuwać troski na dalszy plan, nie pozwalałam sobie na pozytywne decyzje, na kreowanie, tworzenie. Za bardzo zdawałam się na otoczenie przesiąknięte stereotypami negatywnego czarnowidztwa. Zasilałam strach i smutek zamiast radości, miłości i wolności.  Kiedy wody płodowe mi odeszły, zadzwoniliśmy od razu grzecznie do szpitala z pytaniem : czy mamy już jechać, czy poczekać. Cóż pani X miała nam przez telefon opowiedzieć. Pojechaliśmy w piękną, rozgwieżdżoną noc do szpitala, ziemi obiecanej dla rodzących matek. W szpitalu akcja porodowa się wstrzymała. Wiem teraz, że jest to naturalna reakcja macicy i całego organizmu związana z poczuciem braku bezpieczeństwa. Tak samo, wiem teraz, dzieje się w świecie zwierząt. Jeśli sarna rodzi swoje małe i nagle pojawi się zagrożenie. Macica zaciska się, akcja ustępuje, żeby zwierzęca matka mogła uciec w bezpieczne miejsce.
  Kupiliśmy sobie pokój do rodzenia. Nic się nie działo, więc położyliśmy się spać. Leżałam na płaskim twardym łóżku bez poduszki, a mąż spał w pozycji siedzącej na fotelu, z nogami na dużej piłce do rodzenia. Dodam jeszcze, że gdybym wtedy wiedziała jak ważna jest swobodna, zrelaksowana postawa ( nie mówiąc już o delikatnej intymności), to może nasza wspólna wyprawa do ,,morelowego pokoju” stałaby się ekscytującym, podniecającym w końcu błogim początkiem cudu narodzin. Michał, któremu nogi w końcu spadły z piłki do rodzenia, stwierdził, że wygodniej by mu było za taką sumę w hotelu. Niestety nad ranem uznano, że należy podać oksytocynę, bo to już niebezpiecznie tak czekać. Rzeczywiście czekanie w stresie w programie : będziesz w bólach rodzić, dodało tylko szpitalnej dramaturgii. W między czasie zmieniła się położna. Siedziałam w wannie, bo bardzo chciałam przecież rodzić w wannie. W pewnym momencie położna stwierdziła: dosyć tej zabawy i powiedziała, żebym wyszła z wanny i położyła się na łóżku horyzontalnie. Leżąc słyszałam komendy dotyczące oddychania. W końcu zirytowana, że nieudolnie wykonuję jej polecenia skomentowała:
 jeszcze nigdy nie spotkałam takiej rodzącej. Mówię, a pani robi swoje.
 Mój mąż przejął się jej słowami, bo uznał że on doskonale rozumie i lepiej by to zrobił ode mnie, stwierdził:
 to może ja nie jestem potrzebny?
,, Michał zostań - krzyknęłam, kiedy łapał za klamkę.
Kiedy mnie postraszyła, że dziecko wyciągnie siłą, lub że dziecko się udusi, udało mi się wyprzeć maleńką Janinkę w tej bezsensownej pozycji, najbardziej dla mnie nie wygodnej.
 Dlaczego nie zadziałał wtedy instynkt? Dlaczego tak daleki był we mnie wówczas głos natury? Wiem, że miała na to wpływ moja podatność na paraliżujący stres, moje nasączone beznadzieją  podświadome myślenie o porodzie. Teraz chcę powiedzieć :Trzeba mieć wizję swoich pragnień. Mieć lub wykreować w sobie pewność, ufność i akceptację. To bardzo ważne. Ważne jest, aby do tej wizji dążyć. Wzmacniać ją i pielęgnować z łagodnie, z czułością, jak do swojego maleństwa. Kiedy byłam na spotkaniu z położną w trzecim błogosławionym miesiącu z Aemilką, to jej słowa : nie ma co się przygotowywać, każda kobieta wie jak się rodzi , podziałały na mnie wtedy przygnębiająco i otrzeźwiająco. Teraz jak płachta na byka. Kobiety nie dajcie się zwieść w obliczu najcudowniejszej przygody waszego życia , jeśli chcecie aby taka była:). To wszystko zależy od waszych decyzji, od tego co chcecie i na co się decydujecie. Jeśli na nawet wizja nie spełnia się szczegółowo, to spełnia się w swojej esencji. Delikatnie jak w dobrym śnie, pozwólcie się nieść marzeniom. Łagodnie, nie oceniając się krytycznie pozwólcie sobie na błogostany. Błogostan, stan błogosławiony jest naturalnym stanem natury, wszystko inne jest zbędną mistyfikacją. Ciążą daje nam możliwość wejścia w głąb swej prawdziwej natury i zaczerpnąć siły dla nowego życia. Jest to możliwe, jeśli potrafimy się siłom natury. Wówczas naprawdę rodzimy siłami natury. Po prostu to natura przez nas rodzi, jeśli nasz kontrolujący umysł odpuści. Zatem cała praca służąca przygotowaniu się do poczęcia, do porodu, do akcji, to praca nad przyzwoleniem, aby to siły natury prowadziły nas z naszym  życzeniem – dobrą intencją.
Siłą natury są błogostany.
 Zatem umiejętność zarządzania błogostanami w życiu, doświadczania w ciele błogostanów, malowanie z łagodnością błogości w każdym oddechu, w każdym ruchu, to jest najpiękniejsze co możemy dać sobie, dziecku i światu. A HO!
 Zatem to ja rządzę relaksem w swoim  życiu, to ja rządzę seksem w moim życiu.
 To ja śnię, snuję, czuję, przyzwalam, akceptuję, miłuję. Decyduję:)


Termin porodu wypadał na 11 listopada w Dzień Niepodległości. Był sierpień. Dom w przedłużającej się budowie. Kobiety, którym  zwierzałam się, że chcę urodzić w domu, pukały się w czoła zacierały ręcę opowiadając ,, w trosce o mnie” najstraszniejsze dla nich przypadki. Wynikało z nich jasno, że taki pomysł jest poroniony, głupi, nierozważny wręcz egoistyczny i w ogóle bezsensowny. Już nabierały rozpędu, już moje marzenie zaczynało wisieć na włosku, już byłam skłonna się z nimi zgodzić. W końcu z pewnością były to opowieści prawdziwe. 
W gruncie rzeczy dziwiła mnie ich zaciekłość i zimna krew, bo rozmawiałam z kobietami, które lubiłam i ceniłam. Pokutowała tu nieuzdrowiona moja trauma, którą przechowywałam w swoim wnętrzu. Stąd moje rozmowy przybierały formę przestróg, zastraszeń. Świat zewnętrzny odzwierciedlał, to co działo się wewnątrz i domagał się odpowiedzi, czy jestem rzeczywiście gotowa na realizowanie swojego marzenia. Marzenia, aby urodzić pięknie w domu. Jeszcze nie umiałam nawet wypowiedzieć, że lotosowo. Nie dziwcie się kobiety, jeśli wam też pojawiają się na drodze takie ,,przeciwności”. Decyzja należy do nas, do mnie lub do ciebie ….Ja decyduję, jaki będzie mój kolejny krok. Czy poddam się, jak zareaguję, czy uznam takie głosy ,,zewnętrzne” za wiarygodne. Czy rozpoznam w tym zwykły test na moją determinację? Sprawdzian dla mojej decyzji. Czy kolejny krok zrobię w stronę życia , czy w stronę destrukcji?
Decyzja wewnętrznie się wzmacniała.

 W pewnym momencie poczułam bardziej, że chce rodzić w domu i lotosowo. Książka ,,Narodziny w nowym świetle” jakoś długo do mnie nie chciała przyjść, jakby czekała czy jestem wystarczająco gotowa, aby ją przeczytać. W pewnym momencie byłam już gotowa przeczytać o najnowszej 100-letniej historii położnictwa SZPITALNEGO, o doświadczeniach psychologów i położnych w ostatnich 30 latach, którzy na nowo odkrywali stare jak świat prawdy o rodzeniu. Polecam książkę, która pojawiła się w Polsce dzięki bezinteresownej grupie ,,zapaleńców”. Co mnie porusza w tej książce, to proces jaki odbywał się podczas rodzenia, kiedy to zaczęto pytać kobiety, czy można już przeciąć pępowinę. Pytanie okazało się wcale nie oczywiste. Kobiety nie wiedziały tak naprawdę kiedy. Obserwowano nowo narodzone dzieci i widziano jak ich ciała reagują spięciem mięśni, wzdrygnięciami na obcinanie placenty. Wreszcie relacje psychoterapeutów z sesji, których osoby wchodziły w stan pamięci komórkowej w czas ich własnych narodzin. Jak boleśnie pamiętali odcięcie od łożyska. To, co we mnie intuicyjnie mi podpowiadało: idź za tym, śnij, wij się wij, rozkręć się w tym co raz bardziej, było nieśmiałe. Potrzebowałam więcej własnych ,,dowodów”. Nie wiedziałam, że już ,,amerykańscy naukowcy” doskonale to potwierdzają. Dziedzina psychologii prenatalnej opisała  wzdłuż i wszerz wiele zagadnień  jeszcze w czasach tzw. Żelaznej kurtyny i człowieka z żelaza.
A teraz człowiek jawi mi się z kobiety, z esencji kobiecości. Skoro kobieta jest w stanie przeżyć orgazm, ekstazę patrząc na piękno i harmonię w sobie, czując wewnętrzne zespolenie z boskim, kochającym mężczyzną i zajść w boską sferę kreacji, pro-pra-kreacji. Zajść do jądra Ziemi, wejść do labiryntu, gotowa na walkę na śmierć i życie , walkę o życie w zachwycie.

Kobieta zachodzi, Słońce zachodzi. Kobieta wschodzi i świat się rodzi.
Zaprosiłam mężczyznę do swojego labiryntu. Tym razem skarbem naszym będzie dziecko…

Wtedy udałam się do Periany. Siedziałam w kręgu kobiet i wypowiedziałam jak chciałabym rodzić , o czym marzę i przyszła do mnie informacja o osobie, która ,,leczy kryształami”. Spodobało mi się to i umówiłam się na wizytę. Chciałam wyleczyć się przed porodem z jakiejś dolegliwości, ale przeważyła wewnętrzna potrzeba, jak się wkrótce okazało ŚWIADOMEGO PRZYGOTOWANNIA DO NARODZIN. Nosiłam w sobie przecież cud życia i wielką potrzeba świadomego przygotowania się do porodu.

Periana – kobieta wiedźma, wiedząca. Wtedy w rozmowach z nią zaglądałam co raz odważniej na drugą stronę lustra wytrzepując niepotrzebne kawałki. Pióra, zdjęcia z Indian z Peru, kamienie, pachnąca herbata i otwieranie się.
 Przyjeżdżałam do starego domu na Pradze. Wchodziłam po drewnianych schodach pomalowanych olejną farbą i wchodziłam w przestrzeń dla mnie codziennej egzotyczną. Do siebie naturalnej, bardziej. Uczyłam się latać, jakby latanie było czymś tak naturalnym i prostym. Tak mi się za każdym razem wydawało. Gdy wychodziłam, niczym w bajce o Kopciuszku znowu moje szaty blakły i szarzały, ale ostatecznie nastąpił happy end:)
 Łatwo sobie pisać o lataniu, o przekraczaniu horyzontów, przekraczaniu siebie. Wtedy nie do końca w to wierzyłam, a przecież tak  się stało. Miałam wreszcie sobie i swojemu ciału zaufać. Tym trudniej jest to zrobić, im więcej czasu w swoim życiu hołdowałam nauce opartej na wkuwaniu do głowy z książek, a nie na doświadczaniu…

Czułam słodką obietnicę wzruszenia, prawdziwego piękna i smaku własnego sukcesu. Czułam, że chcę. Może kiedyś uda mi się ujrzeć swoje życie w naturalnych i barwach szczęścia, miłości, otwartości, zaufania. Starałam się choćby udawać, nawet jeśli po chwilach zwątpienia wydawało mi się to nie możliwe. Mój rozumek szalał, wił się, dramatyzował… Fake it and make it. Powiedzenie, które tu pasowało. Udawaj, aż się uda. Udało mi się, choć mogę to powiedzieć teraz, albo tuż po narodzinach. AH! Cieszę się jednak, że mogę! Cieszę się, że udało mi się otworzyć. Ah! Cieszę się, cieszę naprawdę!

Spotykałam się z Perianą , moją wtedy przewodniczką wiele razy. Uczyłam się koncentrowania energii, skupiania jej na istocie, na sobie. Odróżniania istoty od nieistotny i pustoty. Uświadomiłam sobie, że dostaję wówczas niezwykłą szansę przetransformowania siebie samej. Otwarcia się na siebie, swoje ciało, swoją kobiecość, swoją intuicję. Periana wprowadzała mnie w wewnętrzny świat żywiołów, odczuć w ciele, kontaktu z nim.
Poczułam, że chcę spotkać się z moimi babkami. Zawsze kiedy patrzyłam na ciało mojej babci ogarniało mnie wzruszenie. Jakaś niewypowiedziana tęsknota czaiła się w moim sercu. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam jej nagie, okrągłe ciało niczym ciało Wenus z Wilendorfu, ciało pramatki, chciałam je sfotografować. Ale babcia zawstydzona żachnęła się odwracając się ode mnie. Wtedy czułam jak ja sama odwracam się od siebie, od swojej tęsknoty bycia pramatką. Przecież wszystkie jakoś musimy być pramatkami utkane z jednego snu o kobiecości. Cudowne i ważne wtedy było odczuć jaka siła płynie z odwiecznie istniejącej we mnie, w mojej matce, babce, prababce kobiecej energii. Energii wielkiej, tajemniczej kreacji, która we mnie się odbywa. Spotykałam się z trudnościami i barierami. Dochodziłam do nich. Uczyłam się rozpoznawać i przechodzić mimo. Rozpoznawać co we mnie jest lękiem, co głosem serca. Uczyłam się przypominania sobie kim jestem, wiedzy we mnie, odpowiedzi na ważne pytania. We mnie pojawiały się pytania i we mnie była odpowiedź. Periana pomagała mi je wydobyć na światło dzienne. Była moją akuszerką świadomości. Poprosiłam ją , by ze mną rodziła. Była moją doulą. Okazało się, że baaaaardzoooo ważne jest przygotowanie do porodu.


Wspierały mnie słowa Periany:
 nie będzie to miało znaczenia, gdzie tak naprawdę urodzisz, czy w domu, czy w szpitalu. To jak się  przygotowywałaś, będzie miało znaczenie dla jakości porodu. Stwierdzam, że miało. Jednak to dobrze, że mogłam urodzić w spokojnej przestrzeni naszego domu.

W między czasie poczułam, że chcę prosić Irenę Chołuj, cudowną kobietę, doświadczoną położną o asystowanie przy narodzinach. Czytałam i płakałam ze wzruszenia nad jej pierwszą książką, w której opisywała swoją drogę położnej do naturalnych domowych porodów. Przekonałam się już niebawem o tym, że jest w niej wielka matczyna mądrość i szacunek dla cudu życia. Jestem jej bardzo wdzięczna za delikatność, czułość i dyskretność. Podziwiam ją za to, że potrafiła kierować się sercem i oddalać od siebie ludzki strach, który może być złym doradcą.

Szczęśliwie się złożyło, że w ostatnich miesiącach przed narodzinami Aemilki przyjeżdżała do nas Preeti Agrawal. Miałam okazję po pierwsze przekonać się, że można skutecznie podnieść poziom żelaza po przez dietę i naturalne suplementy. Nie było to wtedy takie oczywiste. Bardzo znany lekarz szastający badaniami usg ( te promienie mają znaczenie dla dziecka – tak czuję) przy każdej wizycie na moje pytanie, czy mogę ,,żelazo” sobie podnieść dietą, odpowiedział:
<< Niech pani sobie je co chce, ale przede wszystkim jeść maternę , czy coś w tym rodzaju.
A do łykania proszków miałam wstręt. Po drugie okazało się, że wcale nie trzeba ..badać wewnętrznie, wpychać palce, zaglądać w tajemnicę kobiety, która ma w sobie nowe życie i jest w stanie błogosławionym, jakimś niewytłumaczalnie cudownym, boskim. Cudowna Preeti zbadała mnie dotykając brzucha tłumacząc, że np. w Wielkiej Brytanii takie badanie to norma. Poczułam wielkie zawstydzenie, kiedy wkładałam z powrotem  majtki. Przecież wcale Doktor mnie nie prosiła, abym się rozbierała.
 Na hasło: teraz chciałam panią zbadać,
 natychmiast potulnie, z automatu zdjęłam ,,reformy” zgodnie z wyuczoną ,,przyzwoitością”. Czuję zawstydzenie pisząc o tym po kilku latach. Przyszłam jak baba do lekarza, czy jak kobieta w cudownym stanie tworzenia nowego życia? Byłam w cudownym stanie i spotykały mnie takie cudowne oczyszczające niespodzianki.. Preeti Agrawal jak dobra wróżka mnie odczarowała. Dotykała delikatnie mojego brzucha , a w nim delikatnie kołysała moją maleńką córeczkę. Wszystkie czułyśmy się w tym momencie szczęśliwe i bezpieczne. Ta delikatna, ciepła kobieta spokojnie rozmawiała ze mną, jak wyobrażam sobie poród. Z uśmiechem odczarowywała, kolejną moją w  tam tym czasie iluzję : porodu z mężem. Porody z mężami mogą być cudowne, jeśli są dobrowolne i obie osoby są na to gotowe. W ogóle, to naturalnie kobieta wybiera sobie otoczenie, osoby, które chce by były podczas jej porodu. Wszystko zależy od jej wrażliwości i otwartości. Jest to część sztuki rodzenia. Ważne przy tym, aby umieć powiedzieć nawet mężowi. Jeśli ja decyduję, to ja tworzę przestrzeń narodzin mojego dziecka. Każdy zrozumie i wybaczy, jeśli nie zostanie zaproszony:)  

Nie czułam po prostu jego zaangażowania i czułam się w jakiś sposób przykuta do iluzorycznej myśli, że wystarczy obecność męża bez względu na jego zaangażowanie, a rodzić będzie mi się lepiej. Okazuje się, że nie w tym przypadku. To nie jest warunek pozytywnego porodu. Tym razem ważne było dla mnie, że to ja decyduję, ja rodzę, to są moje siły, moje ciało i nasze dziecko jest w moim brzuchu i chcę dla tego dziecka najlepszego porodu jaki mogę mu dać. Podczas dziewięciu miesięcy porodu mój mąż reprezentował postawę, z którą spotykałam się u tamtych położnych i na ulicy Pt. Każda baba wie jak się rodzi i po co te ceregiele. Kompletnie go nie obchodziło przygotowywanie, uważał to za bajki. Skoro ja po omacku nabierałam odwagi, aby wbrew stereotypom rodzić inaczej, trudno było od niego , co prawda oczekiwać boskiej empatii. Michał pokazywał mi moje lęki i ograniczenia. Czułam, że go na siłę uszczęśliwiam kiedy przykładałam jego rękę do mojego okrągłego brzucha . Nie miał sam własnej inicjatywy. Tak to wtedy odbierałam, co było testem, tak teraz myślę, mojej wewnętrznej gotowości do porodu. Wysłał mnie na wakacje za morze, po to aby spokojnie oglądać mundial przytłumiony moimi marzeniami porodzie. Pamiętam jak płakałam na lotnisku nie chcąc mu tego pokazać, jak czuję się w tym samotna. Był pochłonięty budową domu i bardzo chciał mieć syna, zatem mogłam go bardziej zainteresować jedynie dlatego że może będzie to syn. Czułam taką presję. Nawet kupowaliśmy niebieskie ubranka i wózek…Ludzie na ulicach, w sklepach jednoznacznie uważali, że ,,noszę na syna”, tak jak by chcieli mnie wesprzeć i dodać otuchy. Pierwszego listopada jedna pani sprzedając mi znicze kategorycznie oznajmiła to będzie na pewno syn. Wróżka przepowiedziała mojej mamie, że ja już niczego nie osiągnę, ale urodzę syna, który będzie bardzo sławny. Miałam silne poczucie, że to balsam na uszy teścia i mojego męża. Kiedy urodziła się córeczka, mąż , widziałam, czuł zawód i do mnie pretensje, biedak. Jeszcze ktoś mu naopowiadał, że to moja wina…życzliwe kobiety z rodziny, koszmar. Moim sukcesem na drodze przygotowań, było rozpoznanie, że nie muszę rodzić z mężem, mogę urodzić szczęśliwie sama. I tak się stało. Michał palił w kominku i siedział jak to nazwałam w drugim rzędzie. Pamiętam, że w pewnym momencie się obudził i stwierdził: no to mogę cię pomasować. Kiedyś go niemal siłą zaciągnęłam na sesję masażu do porodu, ale stwierdził że nie ma czasu i ogólnie nie wciągnęło go tak jak bym wówczas oczekiwała. Było mi przykro. Czułam się w tym samotna, ale z drugiej strony dało mi to jasny obraz sytuacji. Czułam, że nie jedziemy na jednym wózku. Czuję o to żal nawet teraz. Żal do siebie również. Wtedy zrobiłam to co mogłam zrobić najlepszego .Potrafiłam to tak rozpoznać. Wiem teraz, że mając swoje obecne doświadczenia mogłabym jakoś się zaopiekować Michałem wyznaczyć mu jakieś męskie zajęcie lub coś innego. Jestem sobie bardzo wdzięczna za suwerenną decyzję. Nie wyszło tak źle, jak myślałam. Michał opiekował się placentą, choć stoczyliśmy bój, kiedy uparłam się kupić nowy durszlak właśnie na odsączenie łożyska. Jestem mu wdzięczna również za to, że w końcu dzięki jego staraniom stanął dom, którym narodziła się Aemilka. On sam wszystko wspomina dobrze. Zatem nie potrzebne były moje ,,ceregiele”? Kochany mąż:) Po trzech latach uświadomiłam sobie, ze mój kochany mąż był ze mną wiernie tak jak, jak było mi to potrzebne. Palił OGIEŃ w kominku, aby było nam cieplej. Dziękuję mu za ogień.


Świat wirował wokół mnie. Cienkie strużki liści opadały na ziemię. Wzbijając wspomnienia rzeczy i wydarzeń, które wraz z nimi odchodzą. Wszystko wokoło zdawało się być oprószone muślinem złocistego pyłu wspomnień, które jeszcze ożywają wezbrane feerią jesiennych barw. Przypomniał mi się mój niby-sen. Czy ma to jakieś znaczenie gdzie powstają piękne obrazy poruszające duszę? Czy ktoś z was oglądał ,,Czerwoną Pustynię” – męski świat niczym misternie wykończony klejnot schowany na dnie oceanu – pustynny posterunek, warta odchodzącej z wykwintem cywilizacji. Zawsze mnie fascynowały obrazy pustyni i pustynnych miast. Miasta wydrążone na pustyni, wychodzące z ziemi. Pierwotne miasta, terasy, ogrody, parady, wielkie pogrzeby, wielkie tryumfy, batalie, orszaki, największe sceny z naszej historii wzbijają się z powietrzem nad pustynią. Znika miasto. Rozsypuje się w piaszczystej burzy. Opadając drobinki piasku układają się w mgnieniu oka w te niezwykłe sceny. Scena po scenie znikają w pyle ziemi. Kiedy już opadną, odsłaniają się pomarańczowo-piaszczyste zaułki niegdyś tętniących życiem ulic. Wymyte z życia, oprószone pyłem zapomnienia. Kurz , pergaminowa warstwa skóry jak jesienny liść pochyla się cicho nad ziemią. Cisza, zatrzymanie. Nagość delikatnej skóry.  Nic nie pozostało, oprócz wyłaniającej się ze zgliszcz przecudnej piękności kobiety. Tańczy w barwnej sukni na ruinach rozsypanych jak kości. Tańczy, wiruje, muska lekko stopami ziemię. Unosi się lekko nad nią. Jej ciało wibruje radością, czułością, pięknem. Jej biodra miękko się kołyszą. Wtedy nazwałam ją prostytutką, lub prosnatutką, nie wiedząc jeszcze, że kiedyś zanim ubłocono czystą, prawieczną kobiecość, właśnie święte prostytutki były kapłankami życia i bynajmniej nie handlowały miłością. Pulsowały miłością, we wszystkich komórkach ciała. Jak można handlować, czymś co cię przepełnia od stóp do głowy i jest się tym w tak naturalny sposób. Wdychając i wydychają powietrze, jakby nie było różnicy między miłością a powietrzem. Pojawił mi się znikąd obraz powrotu kobiecości. Obraz mocy odwiecznej, niezniszczalnej wyrażającej się w kobiecym tańcu, w kobiecym uśmiechu. Kobiecość przywołała swoją siłę i znaczenie, wypełniła mnie po brzegi namiętnością do życia, smakiem radości, ciepłem naturalnej mocy tętniącej w żyłach, wirującej w ciele, wibrującej doskonałością.

Zbliżał się termin porodu. Chodziłam na długie jesienne spacery. Kiedyś poszliśmy z mężem pod stary dąb, który rośnie niedaleko za naszym domem. Poczułam zbliżając się do tego drzewa, że chcę je poprosić o siły do rodzenia. Może przywołała mnie prastara słowiańska mądrość. Dotknęłam je i cicho poprosiłam. Było to spontaniczne, w chwili wzruszenia nad jego pięknem, wielkością i tajemnicą. Dziękuję za te siły tobie drzewo, tobie Ziemio matko nasza. Jesteś moją matką i twoją i tego drzewa i delfina i bąka złocistego. Cudowna Ziemio! Cudowne wody, strumyki, morza, jeziora, źródełka. Czyste, zdrowe powietrze. Wszelki żywiole. Ogniu! Gorąca siło życia. Jestem Ziemią. Jestem Morzem. Jestem Cudem Wielkim. Niech mnie chwali żywioł wszelki.
Z lubością i zamyśleniem wsłuchiwałam się w odgłosy delfinów i muzykę z ich odgłosami w tle. Czułam również, że moje dziecko ta muzyka uspokaja.
W tam tym czasie Periana zachęcała mnie do wyobrażenia sobie porodu. <> mówiła, <> Chciałam jej wierzyć. Próbowałam, ale czułam się jak dziecko we mgle. Niby to takie proste. Myślisz zaledwie, wyobrażasz sobie i już i się staje. We mnie transformowało się przekonanie, że i tak ostatecznie poród nie zależy ode mnie.
 << Odgadnij płeć dziecka>> mówiła, a ja nawet rozmawiać z dzieckiem nie potrafiłam. Tak mi się podobało, że inne kobiety to potrafią. Dziękuję sobie i Pieranie jednak za te starania, bo dzięki temu przeciskałam się przez twarde ściany swoich iluzorycznych barier,  na które ,, pracowałam grzecznie” przez całe swoje życie. Ciągle we mnie dyszał głos, żem nie godna, jak ja byłam najbardziej godna pod słońcem. Kto miał być bardziej godny dla mnie i mojego dziecka niż ja. To we mnie jest cud, cud życia, cud kreacji. Dobrze, że pozwoliłam sobie tego doświadczyć. Trudno czegokolwiek doświadczyć, jeśli całe życie człowiek odcina się od swojej natury, jeśli kobieta odcina się od swojej prawdziwej kobiecości w dodatku nie mając o tym pojęcia. Jak można mieć w sobie moc, jeśli się jej przejawy chowa pod kocem, zmienia jej barwy, zamydla, ubłoca. Czy ktoś widział w reklamie podpasek czerwony kolor życia, krwi, kolor przemiany? Czyżby we wszystkich kobietach płynęła błękitna, plastykowa, wirtualna krew wstydu, zbrudzenia, zniesmaczenia własną kobiecością?

We mnie płynie krew czerwona, rzeka czerwonej, życiodajnej krwi. To takie proste. Krew, która daje życie. Życie, które daje krew. Od opowieści o dorastaniu Marii Bullock coś się we mnie zmienia. Kiedy usłyszałam, że Maria w wieku piętnastu lat silnie poczuła, że nie chce swojej krwi wyrzucać z brudami. Kiedy usłyszałam, że Maria w nocy schodziła na trawnik i wylewała do Ziemi wodę ze swoją krwią, coś się we mnie otworzyło. Zobaczyłam, że ja też mogę coś zrobić dla swojej kobiecości. Dla kobiecości moich córek. Poczuć swoją moc , która jest tak naturalna jak wdech i wydech, jak zachód i wschód słońca, jak pełnia księżyca co 29 i pół dnia. Wewnętrzne rytmy dzieją się bez naszej woli, w zgodzie z naszą wyższą istotą. Gdyby jeszcze się wsłuchać , wyczytać pismo zapisane własną krwią w naszym ciele, którego autorem/rką jest to większe MY. Czas księżycowy może okazać się ekskluzywnym, elitarnym i jednocześnie wszystkim dostępnym uniwersytetem. Wówczas kobieta jeszcze bardziej łączy się z kosmicznym pulsem Istnienia, Kreacji i jest żywą księgą, w której zapisane są wszelkie ważne dla niej informacje. Jest do tego bardzo ważny warunek. Trzeba być otwartą księgą, zdecydować się przejść na stronę wiedzy, szacunku i miłości do siebie, do swojego Istnienia. Umieć patrzeć i widzieć, umieć być w środku i na zewnątrz jednocześnie. Tańczyć i być w bezruchu. Śpiewać swoją pieśń i jednocześnie wsłuchać się w ciszę. Wsłuchiwałam się w opowieść Marii…

Dla mnie otwiera się kolejna brama w moim ogrodzie. Miejsce wstydliwe, ubrudzone, kloaczne, do którego lepiej nie zaglądać stało się dla mnie odkryciem nowego lądu, przynajmniej przylądka nadziei. Czas, w którym moje ciało krwawi. Czas dla mojego brzucha. Dla łona , dla tworzenia, dla pozwolenia sobie na przemianę. Puszczenie, oczyszczenie, uwolnienie. Uważność na ten obszar mojej rzeczywistości skierował mnie na moje ziemie odzyskane. Tak to jest moje, to może być moje. To mnie dotyczy. Krew mnie dotyczy. Otwieram się na płynącą ze mnie krew, płynącą przeze mnie siłę tworzenia nowego życia. Krew wypływa właśnie z mojego źródła kreacji. To niesamowite mieć w sobie takie źródło, taką moc, z której pochodzi życie na Ziemi. Całe szczęście, że to się nie mieści w głowie. Mieści się w brzuchu, ale rozciąga się o wiele dalej.

Krok po kroku zbliżałam się wewnętrznie do tego miejsca w sobie, bo tylko z tego miejsca mogłam naprawdę rodzić nowe życie. Zanurzałam się w sobie. Nawet jeśli pozwoliłam sobie na zanurzenie małego paluszka w oceanie możliwości, odzywały się we mnie wszechświaty, nurty podziemne, podwodne, podniebne. Nawet jeśli lekko drgnęłam małym palcem u nogi, to czułam wirujących ruch wszechrzeczy, wibrację moich atomów, muzykę sferyczną, która unosiła mnie do tańca.

Działo się tak, jak miało się dziać. We śnie, na jawie przychodziły do mnie żurawie …

W środę 8 listopada rano wpadłam na pomysł, aby przeciąć na pół odlew gipsowy mojego brzucha. Dostałam od Hani gipsowy gadżet dla kobiet w ciąży. Zrobiłam sobie na pamiątkę, ale jedna połowa lekko się zniekształciła. Wtedy rano poczułam, że chcę przeciąć na pół mój biały okrągły, gipsowy brzuch. Planowałam na sobotę zaprosić koleżanki Janinki jeszcze przed porodem na jej czwarte urodziny. Tym czasem dokonałam bezwiednie rytuału otwarcia brzucha. Zachowałam sobie tę jedną połówkę gipsowej skóry. Ostania zasłona odpadła. Sen splatał się wtedy mocniej z rzeczywistością.  Śniło mi się w nocy, że jadę samochodem, który nie ma wstecznego biegu. Dzień wcześniej samochód bez biegu wstecznego wrył się w glinianą ziemię przed domem. Stałam i patrzyłam przez okna kuchenne jak znajomy  brodzi niesprawnym samochodem zastanawiając się, kiedy urodzę. Znaki w realu i we śnie wzmacniały się na wzajem. Tego dnia panowie dokończyli montażu ostatnich drzwi w naszym nowym domu, w którym nie było wanny, choć były schody i jeszcze nie udało nam się ostatecznie posprzątać. Kiedy im powiedziałam, że zamierzam urodzić w domu, jeden z nich stwierdził, że to zupełnie naturalne. Jego mama urodziła go w domu. Wreszcie jakieś wspierające słyszę opowieści, ucieszyłam się. Był to dobry znak, choć wtedy zupełnie tego tak nie odebrałam szamocząc się w myślach, kiedy to będzie. Dom był jeszcze praktycznie nie zamieszkały w trakcie instalacji. Nie czułam, żeby był dla mnie gniazdem gotowym na wyklucie się pisklaka. Drażniło mnie ostre światło żarówek wystających ze ścian, pył tynku. Kiedy panowie sobie pojechali, przyjechał Michał. Poprosiłam go, żebyśmy pojechali do Ikei po osłonki do żarówek.  W ikei poczułam się tak bezpiecznie i domowo patrząc na czerwone ściany drewnianego szwedzkiego domku na tle zielonej trawy. Pewnie moja biedna głowa odpuściła sobie zamartwianie się i stres, kiedy pod wpływem dobrych skojarzeń przypomniałam sobie takie dalekie miejsce z mojego dzieciństwa. Podwieczorki i pikniki z ciotką Gunnel w Szwecji. Rodzinna atmosfera, kraj przyjazny dzieciom. Dom rodzinny wesołej Pippi, czy słodkiego lillaguben Bergmana w ,, Tam, gdzie rosną poziomki”. Przypomniała mi się pocztówka od mamy ze Szwecji przedstawiająca małą wesołą wioskę szwedzką obsypaną płatkami kwitnącej jabłoni, czereśni i wiśni pełną beztroskich, szczęśliwych dzieci. Czy fototapeta z drewnianym domem, czy wspomnienie soku malinowego rozcieńczonego z wodą z kranu i ciasteczek cynamonowych cioci Gunnel sprawiły, że ze wzruszenia zaczęły wypływać ze mnie łzy szczęścia - wody płodowe. Trysnęło źródło życia. Popłynęły wody. Po prostu  życie wirowało we mnie jak tajfun, próbując rozbić ostanie okowy lęków i wahań. Tama dzieląca mnie od narodzin, pękła. Śluza puściła uwalniając mnie przed niepewnością dnia. Wiedziałam, że urodzę od teraz w 12 godzin. Jedząc krewetki w sosie majonezowym popijając gruszkową lemoniadą, tzw. cydrem dzwoniliśmy do Ireny, która stwierdziła, że jest zmęczona, przenosi meble, ale przyjedzie. Wody pociekły około siódmej, wróciliśmy do domu około dziewiątej. Wracając poprosiłam moją mamę, aby pomogła nam umyć podłogi po ostatnich pracach budowlanych. Kiedy mama usłyszała, że przyjedzie do porodu moja koleżanka, poprosiła mnie, że chce też być przy porodzie. Zgodziłam się. Wcześniej zdecydowałam się, że chcę rodzić z Perianą. Zadzwoniłam do Ireny Chołuj, aby jej to powiedzieć;<< zmieniłam decyzję i nie chcę rodzić z mężem>>. Irena porosiła, abym miała jednak przy sobie, kogoś, kto był by w stanie mnie podtrzymywać na wypadek, gdybym chciała zawisać podczas rodzenia. << Nie będę miała siły cię podpierać>> usłyszałam Ireny głos w słuchawce. Podczas porodu nie dałam się jej doknąć, tak głęboko musiało mi to zapaść w środku.

Wracając do mojego doświadczenia porodowego. Zbliża się północ przyjeżdża Periana.


Przyjeżdżamy do domu i pamiętam, że mam potrzebę obejścia w rytualny sposób naszego domu z każdej strony świata i proszenia o siły do porodu. Czuję lekkie poruszenie, podekscytowanie, to już, nareszcie już, to się wydarzy zachwilę… to się już dzieje. Buty grzęzły mi po kostki w mokrej, gliniastej, ziemi, to dobre ugruntowanie moich próśb. Wchodzę do środka domu i staję przy kominku, kładę rękę na brzuchu kominka i kończę rytuał, który spontanicznie przyszedł do mnie. Przestrzeń przygotowana. Co prawda myślałam, że będę rodzić na górze w małym pokoiku nad salonem. Tam powiesiłam dla ozdoby płachetki czerwone i żółte, tam Periana oczyściła moje ciało energetyczne dymem z szałwii. Tam Irena sprawdziła rozwarcie na dwa palce i doradzała mi, abym położyła się spać, bo wg niej szkoda by było tracić teraz siły. Ona też była zmęczona. Spytała mnie czy mam skurcze. Odpowiedziałam, że tak. Stwierdziła, że gdybym miała teraz rzeczywiście skurcze to nie mogłabym z nią swobodnie rozmawiać. Zeszłyśmy na dół i powiedziałam wszystkim, że jest taka propozycja, aby pójść spać. Ale jednocześnie wewnętrznie, coś we mnie się burzyło. Wiedziałam, że jeśli pójdę spać i nic się nie zacznie nad ranem, to będę musiała pojechać przecież do szpitala ze względu na to, że wody odeszły przecież o 7 wieczorem. Pamiętam, że siłą woli, zdecydowałam się na: ,,otwieranie się”. Jak tylko przychodził skurcz , czułam że chcę go specjalnie wykorzystać do otwierania się. Stałam na środku salonu i tańczyłam w skurczach otwierając się. To, że chciałam się otwierać wykorzystując skurcze sprawiło, że moment otwierania był dla mnie uwalniający, dający swoistą ulgę. Skórcze ustawały na chwilkę i czułam jak bym stała nad brzegiem oceanu, który oblewał mnie. Z każdą falą prosiłam wewnętrznie o otwarcie. Wchodziłam w taniec, ruszając biodrami, stojąc w miejscu przemierzałam bezkresy chcąc się otworzyć zdążyć przed magiczna liczbą 12 godzin od upływu wód. Udało się doskonale. Weszłam koncertowo w akcję porodową.
Kiedy Irena wróciła do salonu z kubkiem herbaty po kilkunastu minutach, byłam już w zdecydowanie innym momencie. Jej propozycja nie była już wcale aktualna, a ja cieszyłam się, że urodzę w domu. Proces otwierania był tak intensywny, że biedna Irena nie mogła nadążyć z przyłożeniem aparatu ktg. Chodziłam często do łazienki, bo miałam uczucie parcia. Zdaję sobie sprawę, że czułam skrępowanie. Teraz wiem, że skupiłabym się na czym innym. Chciałabym się otworzyć całkowicie. Teraz wiem jak ważny jest jak to się czasami nazywa ,,trening czystości” w dziecięcych latach i szacunek do ciała i jego fizjologii na każdym etapie życia. Jeśli to jest zawstydzane np. przy okazji przechodzenia z pieluszek na nocnik, to później to się właśnie dopomina o szacunek np. w takich momentach.
Rozpędziłam się w tych skórczach. Stawały się coraz mocniejsze, jeden po drugim. Na koniec kilka było tak intensywnych, że  to cudowne uczucie otwierania się i transformowania przeniosło mnie z tańca na kolana i było co raz bardziej intensywne. W momencie rodzenia główki wydałam z siebie mocny, silny krzyk. Czułam, że ten dźwięk mi teraz pomaga się otworzyć. Krzyk z głębi siebie. Naprawdę mocny. Nie był to krzyk cierpienia, ale doświadczenia mocy.
 Pamiętam, że  klęczałam i czułam taką wielka potrzebę parcia. Czułam w sobie siłę wodospadu. Głosem chciałam sobie pomóc. Był to mój dźwięk mocy, który wiem, że przeraził moją mamę. Pamiętam też, że w pewnym momencie poczułam ochotę, aby odsunęła się, co też zrobiła. Głos z trzewi, głos z brzucha matki pomógł mi. Wyszła główka i wypłynęły ramionka, brzuszek i nóżki w pięknej srebrzystej księżycowej mazi. Miałam na sobie moją malutką Aemilkę przy piersi spokojną w bladym świetle ognia w spokoju i cichej płonącej radości. Aemilka przywitała się wyraźnie spoglądając najpierw na ogień potem wzrok przesunęła na Perianę, Michała i na Mnie i tak jakby się z nami chciała przywitać, a ja patrzyłam po kolei na jej ciemne otwarte patrzące oczy. To było niezwykłe. Miałam w sobie jeszcze łożysko, pępowina srebrzysta, księżycowa zwisała sobie swobodnie. Czekałyśmy, aż samo będzie gotowe wypaść. I wypadło całe i zdrowe jak babcia z brzucha w bajce o czerwonym kapturku. Czułam się szczęśliwa i pełna mocy. Mogłabym się tak czuć codziennie. Czułam i wiedziałam, że jestem w pełni sobą, piękna, prawdziwa spełniona. Byłam wypełniona radością, szczęściem po brzegi.
Chcę napisać jestem wypełniona, radością i szczęściem po brzegi.
Jestem wypełniona radością i szczęściem po brzegi.
Irena obejrzała łożysko i położyła przyniesiony przez Michała durszlak, o kupienie którego musiałam się jeszcze niedawno  z nim kłócić. Teraz krew z łożyska ściekała do miski, a ja urzeczona czułością i delikatnością małej kochanej Aemilki dawałam  jej do ssania pierś.
 Palił się ogień w kominku. Ja złączona z maleńką istotą, która była we mnie po przez uścisk. Irena zaprasza Michała, aby się do nas zbliżył. Nieopodal stoi Periana. Aemilka otwiera swoje cudowne ciemne oczka. Kieruje spojrzenie na kominek. Na Perianę. Na Irenę. Na Michała i na mnie. Przywitała się z nami błogosławiąc swoim spojrzeniem Nowy dla niej świat.

 Po godzinie Irena delikatnie zasugerowała, żeby może Emilkę zważyć i ubrać. Nadchodził ranek. Emilka w ramionach tatusia na kanapie. Ja leżałam z Perianą na łóżku, a Irenka założyła mi trzy szwy. Nie wiem, co i jak robiła Periana, ale jej dotyk i głaskanie zneutralizował zupełnie ewentualny ból. To było niezwykłe przeżycie. Michał opiekował się łożyskiem. Posolił je, zawinął w dwie chusty i łożysko leżało blisko Emilki. Nie czułam wcale i nie było to dla mnie najistotniejsze, aby odcinać pępowinę. Leżałyśmy sobie we trzy łożysko, córeczka i mama. Tak jak jeszcze nie dawno w brzuchu i czekałyśmy jak pępowina sama odpadnie zadziwione tajemnicą. Moja mama jak zaczarowana uznała, to za zupełnie naturalne. Nie robiłam z tego zamieszania. W duchu chciałam, aby pępowina sama odpadła. Mówiłam Irenie, że w każdej chwili możemy ją przeciąć, ale że jeszcze nie teraz. Każdego dnia była bardziej sucha i lekka. Pierwszego mięciutka, srebrzysta z brązowymi pieprzykami bardzo mi się podobała. Po kilku dniach , chyba po trzech sama odpadła. Wtedy Aemilka mogła leżeć na brzuchu. Zawiniątko z suchym łożyskiem trzymałam jakiś czas w domu. Miałam jakiś opór przed nim. Po kilku tygodniach, kiedy zakopywałam łożysko do ziemi, poczułam do siebie i do tej czynności ogromna wdzięczność i czułość. Dopiero wtedy odczułam szczególność porodu lotosowego. Rzeczywiście łożysko i dziecko to jedność nierozerwalna przez 9 miesięcy. Podobno łożysko to niezwykle tajemniczy i inteligentny byt – pierwsza, żyzna karmicielka. Najbliższa skórze dziecka. Jestem sobie wdzięczna, że zdecydowałam się tę tajemnicę uszanować. Dziękuję sobie, że się na to otworzyłam i pozwoliłam sobie.
 Cieszę się teraz, że tak się urodziła Aemilka. Tak jak chciałam, pięknie, w domu, w spokoju i radości i w prawdzie o sobie. W otwarciu się na tajemnicę.
 Pamiętam również, że dostałam wiele smsów i telefonów z pozdrowieniami od osób, które nawet nie wiedziały, że miałam rodzić.
W noc narodzin Emilki jej siostry spały sobie nieopodal u babci. Rano przyszła wtedy czteroletnia Janinka zobaczyć swoją siostrę. Chciała ją dotykać, nosić, kładła się koło nas. Pamiętam, że kilka dni po narodzinach przeniosła Emilkę do swojego pokoju. Miała też wiele innych pomysłów czasami trudnych przeze mnie do zaakceptowania. Ania miała wówczas dwanaście lat. Nie chciała przyjść od razu po porodzie. Zobaczyła siostrę drugiego dnia.



Kilka dni po porodzie napisałam tekst, który został wydany we wspólnym zbiorku pod tytułem ,,Pierwsza gwiazdka”. Miał to być świąteczny prezent dla przyjaciół. Już po narodzinach Emilki i naszej przeprowadzce. Od chwili narodzin zamieszkaliśmy w pełni w naszym nowym, organicznym domu. Cztery dni po narodzinach  nie mogłam znaleźć żadnych tekstów z warsztatów Kreatywnego Pisania z Danutą Dowjat, które mogłabym zaproponować do wydania i napisałam  tekst pod tytułem przypomnienie. Czułam wówczas mocno, że tworzyć,  kreować można jedynie kiedy doświadczamy otwartości w sobie.
Wiedza jest we mnie  zapisana.
Wystarczy użyć wolnej woli i ją sobie przypomnieć.
Odczytać.
 Jest czeka na światło moich myśli.
Promień z serca uchyla przede mną niebo.
 Niebosłkon.
 Błogostan.
 Boski stan kreacji.
Sky is the limit.

Przypomnienie.










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O dziedziczeniu traumy na podstawie wykładu prof. Jadwigi Jośko-Ochojskiej

Ślad pamięciowy w układzie limbicznym wg. Eleny Tonetti-Vladimirowej w tł. Magdy Polkowskiej